czwartek, 25 kwietnia 2013

Piotr Czerski napisał:



Nie wiem, czy to w ogóle poddaje się opowiadaniu. Być może nie (więc z takim właśnie zastrzeżeniem). Wczoraj koło drugiej w nocy dogorywałem na kanapie, z jednym okiem otwartym, zbyt zmęczony żeby zasnąć; z pilotem do telewizora zwisającym luźno z bezwładnej dłoni, opartym jedynie na opuszku kciuka ułożonego na "PROG +". Wiecie, o co chodzi. Przez chwilę oglądałem jakiś klon EzoTV (która zresztą była kiedyś przez dobry kwartał najczęściej oglądaną stacją w domu), ale nie rokował, więc szukałem dalej. Daleko nie było - trafiłem na kanał lokalny. A lokalne kanały, wszystkie te miejskie albo osiedlowe telewizje o nazwach nie dających się zapamiętać, zatrzymane gdzieś między późnym VHS-em a dojrzałym BetaCamem, to jest w ogóle zupełnie osobna bajka; wiecie, o co chodzi. No i mamy taki kanał, który nazywa się EiA, na którym widuję trzy rodzaje programów: mniej lub bardziej przerażające koncerty lokalne, program hip-hopowy prowadzony przez luźnych ziomów po trzydziestce oraz relacje z miejscowych zawodów w różnych sztukach walki, kręcone na dwie kamery. Te relacje uwielbiam, mogę walki amatorskie oglądać godzinami, bo to jest piękny, prawdziwy sport: dwóch facetów tłucze się przez dziesięć czy piętnaście minut: dla idei, bez cienia agresji, wkładając w to całe serca. I to właściwie jest jak partia szachów rozgrywana innymi metodami; wiecie, o co chodzi. No i wczoraj trafiłem na ten kanał lokalny, a tam relacja z mistrzostw województwa w zapasach młodzików. Brzmi jak wyśmienity deser? Tym właśnie było. Leżę, patrzę: chłopcy, chłopaczkowie, chłopięta. Rozpiętość wiekowa od jakichś ośmiu do czternastu, może piętnastu. Kategorie wagowe co dwa kilogramy, więc walk a walk - a chłopaki prawdziwe zuchy, każdy przyjechał wygrać. No więc szarpią się, chwytają, rzucają przez biodra - no, zapasy: piękny, klasyczny, klasycznie piękny sport; nie do końca wiadomo wprawdzie o co chodzi z punktacją, ale rozłożenie na łopatki to taki jakby nokaut. W boksie też zresztą nie wiadomo o co chodzi z punktacją, bo - powiedzmy to sobie szczerze - nikt, włączając w to zawodników, nie wie co tam właściwie dochodzi do szczęki, a co nie, i dopiero jak idzie ten ostatni, konkretny gong, po którym jeden z interlokutorów okazuje się ulepiony z miękkiego ciasta, no to wtedy dopiero wyświetla się jasno sytuacja w zawodach. Co zresztą przypomina mi o wytatuowanej na czyichś plecach sentencji "WALKI ŻYCIA NIE WYGRYWA SIĘ NA PUNKTY". Wracając: chłopaki walczą. Dzielnie, a nawet mężnie. A nie są to chłopcy w typie Harrego Pottera; ośrodki treningowe mieszczą się na Orunii Dolnej, w Nowym Porcie i na Dolnym Mieście. Nawet jak ktoś nie zna Gdańska to chyba słychać: to nie jest Akacjowe Wzgórze ani Dolina Trzech Stawów. Wiecie, o co chodzi. Dwunastoletni wojownicy: łby podgolone, spojrzenia skoncentrowane, we wzroku czysta ambicja. Przeciwnika traktuje się z szacunkiem, ale tylko jak fragment świata, bo to ze światem walka. A cały ten ich wielki trud, ich chwała i dramaty, na jakiejś większej sali gimnastycznej: tłok jak cholera, a tempo takie, że po walce jeszcze nie zdążą zejść z maty, a na środku już czekają następni. Naprawdę wielkie kino. No więc leżę, oglądam, być może czasem przymykam oko na dłużej, ale jednak otwieram. Oglądam, oglądam, wreszcie koniec. Dekoracje medalowe. Szesnaście kategorii, nawet w tym tempie, w którym co młodszym medale po prostu rozdaje się, zamiast zawiesić na szyjach, trwa to trochę. No więc mamy szesnastu mistrzów województwa, szesnastu wicemistrzów i szesnastu brązowych, a także co najmniej szesnastu przegranych, ale raczej dużo więcej, jakichś rezerwowych, sztaby trenerskie, wszyscy stłoczeni na tej sali gimnastycznej. I nagle wielki finał finałów: po tych szesnastu dekoracjach medalowych, wybierany jest najlepszy zawodnik turnieju, przy czym decyduje chyba punktacja mnożona przez jakiś współczynnik wagowy, który to algorytm generuje tym razem drobny error: dwóch zawodników osiąga ten sam wynik. W ujęciu matematycznym obaj są najlepszymi zawodnikami turnieju, a wręcz każdy z nich jest najlepszym zawodnikiem turnieju. Życie jednak to nie jest matematyka, i na tym tle rozgrywa się ta scena:

- Matematycznie obaj jesteście zwycięzcami, ale życie to nie jest matematyka - mówi wąsaty wuefista, chyba główny organizator zawodów - Życie to nie jest matematyka, nagroda jest jedna, dlatego trzeba wybrać jednego, i to ja go wybiorę. Darek.

Darek wypuszcza powietrze i występuje. Tytuł najlepszego zawodnika turnieju potwierdza serdeczny uścisk dłoni prezesa i złoty puchar, w stylu katedry licheńskiej, nieustępujący jej znacząco rozmiarem, który rozsiewa dookoła snopy świetlnych refleksów. Jakby to sam dobry Bóg sypał confetti na dzieci swoje.

- A dla ciebie - mówi wąsaty wuefista do drugiego z niedawnych równorzędnych mistrzów - jest taki oto album ze zdjęciami, proszę bardzo, trzymaj, bardzo piękny, sam chciałbym taki mieć. Jakiegoś pana fotografa - proszę, masz - tytuł jest: "Piękno i gorycz sportu".

Wiecie, o co chodzi?

1 komentarz: